wiedzmin.pl

miecz przeznaczenia ma dwa ostrza, jednym jesteś ty

Ofiara

Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, żył sobie mały smutny chłopczyk. Mały smutny chłopczyk nie miał rodziców i dwóch przednich zębów. Rówieśnicy żartowali sobie z naszego chłopczyka, któremu prócz rodziców i obu jedynek brakowało też bardzo przyjaciół. Na domiar złego...

Uwaga: przez wzgląd na łagodne, banalnie infantylne wręcz treści, opowiadanie poniższe zaleca się czytać tuż przed snem. Optymalnie byłoby gdybyście czytali to również swoim własnym dzieciom w tej niepowtarzalnej chwili jedności rodzinnej. 
     Ta zabawna historyjka to zaledwie początek programu pilotażowego nowej serii bajek dla współczesnych dzieci, odpowiedź na niezmiernie szybko zmieniające sie potrzeby społeczeństwa, wrażliwość jego jednostek i prośbę przedstawicieli przemysłu farmaceutycznego. Jeśli zainteresuje się nim (pilotażowym programem, znaczy się) Ministerstwo Edukacji, w czym możecie mi wydatnie pomóc, jeśli łaska, mam ambicję i nadzieję trafić pod strzechy choćby jako prezent gwiazdkowy dla ukochanych pociech. Tymczasem jednak cieszcie się tą niewinną opowiastką. Życzę niezapomnianych wrażeń i oby wasze sny były tak barwne jak krew z poderżniętego gardła pawia plamiąca kunsztowną kolorystykę jego cudownych aksamitnych piór.
 
     

uniżony autor



      
      On the floating, shipless oceans 
     I did all my best to smile 
     till your singing eyes and fingers 
     drew me loving into your eyes. 
     And you sang "Sail to me, sail to me; 
     Let me enfold you." 
     Here I am, here I am waiting to hold you. 
     Did I dream you dreamed about me?
 
     

Song to the siren, This Mortal Coil


      

     

      
     Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, żył sobie mały smutny chłopczyk. Mały smutny chłopczyk nie miał rodziców i dwóch przednich zębów. Rówieśnicy żartowali sobie z naszego chłopczyka, któremu prócz rodziców i obu jedynek brakowało też bardzo przyjaciół. Na domiar złego, małego smutnego chłopczyka przygarnęli bardzo, bardzo źli duzi ludzie: dzięki patologicznej atmosferze w jakiej przyszło mu dorosnąć, do końca życia miał zarabiać na chleb zabijaniem jako wiedźmin. Niewiele doprawdy się od tamtego czasu zmieniło. Mały smutny chłopczyk stał się dużym, smutnym mężczyzną, ten z kolei - dużym, jeszcze smutniejszym pełnoprawnym wiedźminem. Wiedźmin zaś wciąż paskudnie się uśmiechał, może to przez brak zębów przednich, a może po prostu powodów do śmiechu. Wciąż też, niestety, nikt go nie chciał. 
     Ani jednej, jedynej bratniej duszy dla naszego smutnego wiedźminka. Ale to akurat się zmieni, prawda, chłopczyku? No, dididududa, uśmiechnijże się dla nas zatem, o tak, właśnie tak...pokaż nam zęby w cudownym, promiennym uśmiechu... 

     * * * 

      Zdecydowana większość dwunożnych nie lubi soli. Morze jest miłe, ale ta jego sól... Szczypie w oczy, zostawia nieprzyjemny posmak w ustach. Ciepła woda z solą powoduje natychmiastowe wymioty. A ja tam zawsze ją lubiłam. I wiecie co? Syrenom chlorek potasu smakuje jak wam najlepsze kalifornijskie wino. Mam ochotę po nim śpiewać. A ten który mi odśpiewa...jeśli bedzie wytrwały może mnie mieć na zawsze. 

     * * * 

     - Tam idzie, potworek. Pokraka! 
     - Odmieniec! Posiedź sobie znów na tym brzegu...może sztorm będzie, to cię fale zabiorą. A przynajmniej umyjesz się, brudasie. 
     - Cichajcie, łobuzy! Już mi stąd! - wójt doprawdy miał już dość. Od kiedy pojawił się ten cały wiedźmin pytając o robotę, w wiosce aż huczało od plotek. Jakby po ostatnich wydarzeniach było ich mało. Poza tym jak widać najwyraźniej na plotkach się nie kończyło. Przybysz stał się ulubionym celem docinków i drwin miejscowych dzieciaków. W sumie wójt to nawet rozumiał. Sam aż nazbyt dobrze pamiętał jaka to frajda wychowywać się w zabitej dechami dziurze na krańcach cywilizacji. Bez bicia młodszych i znęcania się nad obcymi zwariować szło dosłownie. Później dochodził jeszcze bimber i dziewki, normalna sprawa. No, ale przecież nie będzie namawiał dziesięciolatków do spożywania napojów wyskokowych. Nie, to by było niemoralne. Mają jeszcze z dwa lata, teraz niechże się zajmą czym innym, choćby laniem tego sieroty po Piaście. I niech na razie przystopują z tymi wyzwiskami dla wiedżmina. Na razie jest potrzebny. I to bardzo potrzebny. 

     * * * 

      - Dwa trupy tylko podczas ostatniej niedzieli, powiadacie wójcie? – Geralt umiejętnie zmiął swoją twarz w szpetnym grymasie. Naprawdę szpetnym – remedium na taką chorobę może sporo kosztować. 
     - Dajcie żesz spokój, panie Geralcie – wójt zauważalnie spokorniał wyćwiczonym w relacjach z władzą geście – dajcie spokój, panie. My biedni som. Ot, dwadzieścia rodzin na całą wioskę. Z tego większość to starzy i dzieci... 
     - Dzieci...-uśmiechnął się dziwnie Geralt 
     - Ano dzieci. I starzy. No, jak my, łachmaniarze biedne mamy dużo wam zapłacić, panie Geralcie, no jak?. Toć my ino z łowienia ryb żyjemy... 
     - No dobrze... 
     - Zlitujcie się nad nami. 
     - ...pomyślimy... 
     - Poratujcie nas. 
     - ...co da się zrobić. 
     - Błagamy. Poratujcie nas, biedaków. 
     Geralt westchnął z niechęcią, która w osobliwy sposób łączyła się z satysfakcją. Lubił patrzeć jak go proszą, jak się poniżają przed nim. Naprawdę to lubił. Tym razem jednak nie przedłużał tej rozkosznej chwili. 
     - Więc giną głównie dzieci, zgadza się? 
     - Tak, panie Geralt. Potwór chyba zasmakował w ich delikatnym mięsku i mięciutkich kościach i wybornym szpiku które kryją. Smakosz jakiś czy co? A dzieciaków szkoda..kiedyś to i owszem ginęły co jakiś czas, normalna sprawa...a teraz, no epidemia po prostu – wójt zamyślił się na chwilę - Chociaż tak po prawdzie lepsze to niż ich rodzice. Kto by wtedy podatki płacił? Wielka Stopa? 
     - Niech zatem będzie. Zostanę tu jeszcze do kolejnej niedzieli. Nie można przecie pozwolić by choć jedno więcej niewinne dziecko nam tu zginęło, prawda wójcie? 

     * * * 

     Rozwalone łóżko z narzutą w postaci wyleniałej skóry. Dwa nędzne posiłki dziennie: ryby. I zapłata namacalna jak oaza na pustyni. Cóż. Jakie życie, takie warunki. Przynajmniej morze jest blisko. I tego się trzeba trzymać. 
     Od kiedy ją spotkał to szum fal był ich jedynym świadkiem. I obietnicą, zapowiedzią czegoś lepszego...lepszego życia? Nie, nie czas na to teraz.- pomyślał - w końcu jestem tu zawodowo. Podsumujmy to wszystko. Dziewięć zgonów do tej pory, od trzech tygodni średnio po trzy każdej niedzieli. A dziś mamy piątkowy wieczór. Czy są jacyś podejrzani? Tak, wilkołaki, wampiry, mantikory, zombi, o podstępnym bazyliszku nie wspominając. 
     Rozumiem... ale czy są jacyś prawdopodobni sprawcy? Jakiś psychopata włóczący się po okolicach? Czy były jakieś groźby? Ach, a więc jednak? Tak, mówcie dalej, wójcie...Pustelnik, powiadacie, dawny najemnik z oddziałów specjalnego przeznaczenia straszył dzieci? Och, tak, po tylu okrucieństwach można zwariować, nie wykluczałbym tego. Słucham? Tak, oczywiście. Porozmawiam z nim. 

     * * * 

      Wiklinowa chatka pachnąca ziołami i wilgocią. Pukam w prowizoryczne drzwi. I odruchowo wstrzymuję oddech. Przez chwilę cisza (poza pohukiwaniem sowy). Potem więcej ciszy, a na jej końcu ledwo słyszalny szelest. Gdy drzwi się otwierają widzę mężczyznę mojego wzrostu. Patrzę dłuższy moment na jego potężny zarost i dzikie, kocie oczy taksujące mnie od stóp do głów. Zanim pada pierwsze słowo: kolejny hipnotyczny krzyk sowy. Już noc? 
     - Wiedźmin. Mogłem się tego spodziewać. 

     * * * 

     Wiedźminek! Pokraka... brudas... szczerbaty odmieniec... 

     * * * 

     Brodacz uśmiechnął się posępnie. Od tych trzydziestu minut jak tu siedzimy i rozmawiamy ten uśmiech nie schodzi mu chyba z ust. Cóż go tak bawi? 
     - Też to słyszysz, prawda? 
     - Nie...nie rozumiem... 
     Brudas! Pokraka! Taś taś taś...no chodź, dostaniesz od nas w nos... Odmieniec! Czarownik! Nie...ja nie rozumiem. 
     Pustelnik zamknął oczy rozmarzony. Pierś uniosła mu się głębokim wdechem. 
     - Za każdym razem, gdy zamknę oczy. Za każdym razem. Słyszysz ? O... teraz... Odmieniec. Psychopata. Pokraka...A przecież walczyłem za nich. Wojna mnie okaleczyła, a oni...tylko się śmieją. Byłem głupcem. 
     Otworzył nagle oczy. A mnie przeszedł dreszcz. 
     - Ty też jesteś głupcem. 
     - Nadal nie rozumiem... 
     - Nieważne. Przysłali Cię tu po mnie, zgadza się? W związku z tymi morderstwami dzieci? 
     - No... niezupełnie. Sam chciałem przyjść. 
     Brodacz zanosi się śmiechem: tak głośno, że prawie zagłusza sowę za oknem. Prawie. 
     - Sam chciałeś...rozumiem. Takie małe prywatne śledztwo....I co, wyglądam na maniakalnego seryjnego mordercę? 
     Przełykam ślinę i obserwuję rude plamki na jego lewej tęczówce. 
     - Tak. Wypisz, wymaluj.- ale nawet jak to mówię, czuję uśmiech rodzący się na moich ustach. Ze zdumieniem zdaję sobie sprawę, że to chyba mój pierwszy prawdziwie ciepły uśmiech. Obydwaj wybuchamy śmiechem w tej samej chwili. 

     * * * 

      Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami żył sobie...nie miał...brakowało mu...samotność...strach...kpiny...chodź tu brudasie...dawno temu czy teraz...za siedmioma górami czy w każdej rzece...wszędzie Cię znajdziemy....raz, dwa, trzy...kryjesz ty...zostawcie mnie ...precz...ukryję się...ukryję się w morzu... 

     * * * 

     - Gdzie jest? 
     - Polazł z obłąkanym gadać. 
     - No tak. Ciągnie swój do swojego. 
     - Ano. 
     - Już prawie niedziela...myślisz, że... 
     - Nie wiem. A ty...przestań już babo smęcić...Co ma być to i będzie...Idź lepiej kartofle obierz, co? 
     - Phi. Też coś, kartofle. Niech ten bękart cośmy go przygarnęli coś w końcu zrobi.. 
     - Tyż prawda. Michaś? Michaś, a ty gdzie się szlajasz, brudasie? Chodź no tu, łajzo jedna.. 

     * * * 

      Pustelniczy wikt: jagody, ryba, jakieś delikatne mięso o dziwnym smaku i bimber. Niezwykła kombinacja. Ale niezwykła w pozytywny sposób. Dawno nic mi tak nie smakowało. Dawno nigdzie nie czułem się tak dobrze. Dawno z nikim nie rozmawiało mi się tak wspaniale...No, może tylko...Ale to co innego. Ona jest wyjątkowa. 
     - Jeszcze raz... zdrówko, wiedźminie. 
     - Zdrówko...a właśnie, masz pustelniku jakieś imię? No wiesz, Zbyszko czy Sędziwój. Bo trochę głupio tak...no, wiesz...To co, masz? 
     - Owszem. Pustelnik. 
     - Twoje zdrowie pustelniku Pustelniku. 
     - Smakuje ci specjalność zakładu, Geralt? 
     - Bimber? Sie wie. Zainwestuj w promocję, to kokosy będziesz na tym robił. Znałem kiedyś takiego czarodzieja od reklamy. Jak chcesz, to mogę... 
     - Nie. 
     - Nalej jeszcze, co? Nie wkurza cię ta sowa za oknem? 
     - Nie słyszę żadnej sowy. Ty zaraz tez nie będziesz słyszał. 
     - Aha. 
     - Więc...lubisz dzieci, co? 
     - Słucham? 
     - Pytałem czy ci się tu podoba 
     - Aaa. Tak średnio. Ale to morze... 
     - Tak. 
     Ona jest wyjątkowa. Ale on też całkiem fajny. Polubiłem go od razu. Ciekawe czy polubili by się wzajemnie? Pewnie tak. Aż szkoda, że to niemożliwe. Ale może nie do końca? 
     - Geralt? 
     Może mógłbym upiec dwie pieczenie na jednym ogniu? Mieć i ją i przyjaciela? 
     - Geralt?? 
     - Mówiłeś coś? 
     - A i owszem. Masz kogoś, Geralt? 
     - Masz na myśli... kobietę? 
     Skinięcie głowy. 
     - Tak. Od niedawna. Bez niej - zamrugałem oczami tylko z wysiłkiem powstrzymując łzy pijackiej czułości - bez niej...chyba bym zwariował. Ona jest...z morza. 
     - Ciekawe- mówi powoli, ale w jego oczach nie ma kpiny, tylko zaduma...a może zrozumienie? – to syrena, prawda? 
     - Nie. Tak... może. Tak, to chyba syrena. 
     - Hipnotyczny śpiew, który rekompensuje wszystko? Sprawia, że chcesz wracać? 
     - Tak. 
     - I wracasz, prawda? 
     - Za każdym razem. 
     - A co na to inni? 
     - Inni? 
     - Ci, którzy za to płacą. Za to, o czym ona śpiewa. 
     - Dolej jeszcze, co? Musze już kończyć i wracać...dziś pracowita noc. 
     - Pij. Ale wiesz, Geralt...tak dłużej nie można...nie mogę na to pozwolić. Dwaj tacy jak my to za dużo. 
     - Wiesz co... pustelniku...? 
     - Wiem. Ja ciebie też, Geralt. 
     Raz jeszcze uśmiechamy się do siebie. Tym razem jeszcze serdeczniej. Ale zamiast śmiechu jest tylko samotne pohukiwanie sowy. 
     Ruchem szybszym niż mgnienie oka ręka pustelnika usztywnionymi palcami wystrzela w kierunku mojego gardła. Jakimś cudem, a może po prostu dzięki długoletniej praktyce, zbijam sztych prawym nadgarstkiem na zewnątrz.. Moja ręka odruchowo owija się wokół łokcia pustelnika, lewa ręka już śpieszy do zabezpieczenia dźwigni. Nie tak szybko! To nie jest zwykły pustelnik od zbierania ziółek i modlitw. Ręka którą próbowałem złamać ma zrogowaciały naskórek od wieloletniej praktyki w sztuce ranienia i zabijania. Jest zahartowana w krwi bezimiennych ofiar. A teraz ta ręka wygina się pod przedziwnym kątem i nagle to ja z bolesnym sykiem pochylam się w dźwigni. 

     * * * 

      Michaś zagryzł wargi do bólu. Byle tylko nie rozbeczeć się. Byle tylko...Znów nie mógł wytrzymać w domu. Szlajał się po ukochanym lesie, a szum wiatru w gałęziach i pohukiwanie sowy roztapiało jego myśli, dawało przyjemne otępienie. Dziś, tak jak to miał w swoim zwyczaju chciał ominąć chatkę pustelnika. Coś jednak przykuło jego uwagę. Z chatki wyraźnie dobiegały przytłumione krzyki i odgłosy zażartej walki. Ostrożnie podbiegł do okna i zajrzał. 
     Wiedźmin klęczał na podłodze wyjąc z bólu. Pustelnik zaś pochylał się nad nim, jego dłoń trzymająca w ciasnym zatrzasku prawą rękę wiedźmina. 
     - Ratunku! –wrzasnął chłopiec w kierunku wioski - ratunku! Mordują... 
     Krzyk wytrącił na chwilę pustelnika z równowagi; wiedźminowi to wystarczyło. Lewa pięść w ułamku sekundy znalazła odpowiednie nerwy pod prawą pachą pustelnika, którego ręka opadła jak łachman. Co było dalej tego już Michaś nie dojrzał, bo dosłownie wypluwał płuca uciekając do przybranych rodziców i bezpieczeństwa ich chaty. 

     * * * 

     - Tak, pięćdziesiąt koron wystarczy. Miałem rację, to był on. Na pewno w okolicach jego chaty znajdziecie kości dzieci. 
     - Więc już możemy spać bezpiecznie, tak? 
     - Oczywiście, wójcie. Bezpiecznie jak...dzieci 
     Ten bacznie spojrzał się na wiedźmina. Po chwili uśmiechnął się. 
     - Zostaniecie u nas na kolację, panie? 
     - Z przyjemnością 
     - Dzisiaj ryby. 
     - I tak zostanę. To wasz dzieciak? 
     - Ten tam? A gdzie tam..to sierota po Piastach...przygarnęliśmy go z dobrego serca...Michaś, brudasie jeden, idź się umyj przed kolacją!... 

     * * * 

     - Ile masz lat, chłopcze? 
     Dzieciak gwałtownie prostuje się znad studni. W jego głosie i oczach nieumiejętnie ukrywany strach. 
     - Jedenaście, panie. 
     Uśmiecham się najłagodniej jak umiem 
     - Boisz się mnie? 
     Sztywne pokręcenie głowy. Wymuszony gest sympatii. Wzruszające. 
     - Słuchaj... Michaś, zgadza się? 
     - Tak, panie. 
     - Zapamiętaj uważnie to, co ci teraz powiem. Dobrze? 
     - Tak, panie. 
     - Tej nocy śpij gdzieś indziej. Poza wioską. Wiem, że tylko czekasz na odpowiedni czas do ucieczki. Cóż, ten czas własnie nadszedł. Dziś niedobra noc. Noc zmian. Uwierz mi, Michaś, nie chciałbyś tu być... A teraz już zmykaj... 
     - Panie... a nie weźmiecie mnie... ze sobą...? Proszę... 
     Tak. To byłoby łatwe. Wykonalne. I cudownie atrakcyjne z punktu widzenia dramaturgii. Tyle, że to przecież nie jest książka, prawda...? Poza tym...potraktujmy to jako test. Kolejną ofiarę. A zatem... 
     - Trzymam za ciebie kciuki...zmykaj już zanim zmienię zdanie... 

     * * * 

     Piasek pod palcami wymywany przez morze. Tak jakbym się zapadał. Cudowne uczucie. Po prostu cudowne. Szum fal jest inwokacją. Jedyną jakiej mi potrzeba. Nie potrzebuję już zmian. Odradzania się w innych. To za proste. 
     Wiem, że to rozumiesz, robię to przecież dla ciebie. To, że kazałem mu odejść było ofiarą. Przeszkadzałby nam. Poza tym on jeszcze ma wybór. Ale wiesz co? Mój brak wyboru jest doskonały. 
      Zaśpiewaj dziś dla mnie, syreno. A ja odśpiewam ci całym sobą. Pochylam się nad zielonkawą tonią i w swoim odbiciu widzę Ciebie. Tym razem nie opuścisz mnie, prawda? Kocham cię. Dzięki tobie nie czuję się już samotny. 
     Patrz, myślisz, że polubiłabyś mojego przyjaciela? Będzie nam dobrze w trójkę, jak myślisz? Nie dałem rady przynieść całego, ale mam choć jego głowę. Widzisz te rude plamki wirujące w prawej tęczówce? Cudowny widok. 
     Szum fal, ich chłód obmywający moje nogi. I Twój śpiew, coraz bardziej słyszalny wśród ryku nadciągającego sztormu, który zmyje ze mnie całe zeszłe życie. 
     I tego się trzeba trzymać. 

     „Were you here when I was full sail? 
     Now my foolish boat is leaning, broken lovelorn on your rocks. 
     For you sang, "Touch me not, touch me not, come back tomorrow." 
     Oh my heart, oh my heart shies from the sorrow. 
     I'm as puzzled as a newborn child. 
     I'm as riddled as the tide. 
     Should I stand amid the breakers? 
     Or shall I lie with death my bride? 
     Hear me sing: "Swim to me, swim to me, let me enfold you." 
     "Here I am. Here I am, waiting to hold you." 


     

     ************************************************************** 

     A teraz już spać, dziatwa. Śpiewać nie umiem, to drewniane ucho trochę przeszkadza...więc na ‘Aaa, kotki dwa...’ nawet nie liczcie. 
     Zamiast tego pomyślcie jak to dobrze, że wy macie obie jedynki, kochających rodziców i możecie spać w wygodnym łóżku. Czy już widzę uśmiech na waszych twarzach? Bardzo, bardzo grzeczne dzieci. Dididududa. No chyba, że właśnie zamiast się uśmiechać, zgrzytacie zębami, bo śpicie na rozwalającym się łóżku i do higieny macie stosunek wybitnie obojętny, tym bardziej, że i zęby niezupełnie w komplecie... Nie wspominając o gnębiących was kolegach szkolnych. Cóż, w takim wypadku... zapraszam nad morze... Geraltowi się tu bardzo podobało. Prawda, Geralt? A tego dzieciaka coś go odesłał w wielkopańskim geście i tak znajdę. Pokażę mu morze jakiego jeszcze nie widział. Dobranoc zatem. Pewnie się jeszcze spotkamy, dziatwa...


copyright 2003-2024 brylka