Sen Nocy Zimowej
W krzakach darły się ptaki.
Zbocze parowu porastała gęsta, zbita masa bzu i agrestu; było to wymarzone miejsce do rozpoczęcia przygody, nic tedy dziwnego, że roiło się tam od wszelkiej maści potworów. Zawzięcie trylowały czarodziejki, świergotali wiedźmini i błędni rycerze, co chwila rozbrzmiewało też dźwięczne "rrwa mać" Feldmarszałka Gajdy, który nie wiadomo skąd się napatoczył. Horyzont wypluwał ciężkie, kłębiaste, szarobiałe chmury, toczące się po niebie w stronę lądu.
Siedzący pod drzewem tępooki chudzielec gwałtownie, z przestrachem odrzucił od siebie brudny i pognieciony wolumin. Pacnął on o ziemię i zjechał ze zbocza w krzaki, skąd sterczała już tylko dolna jego połowa opatrzona napisem: "superNOWA - CZYTAJ POLSKĄ FANTASTYKĘ".
Chudzielec uniósł do oczu usmarowane farbą drukarską palce, a w jego oczach poprzez szkło okularków odmalowało się najpierw niedowierzanie, a potem przerażenie. Przyglądał się Samsonowi oddychając ciężko. Czuł na sobie zaciekawiony wzrok białowłosego, ale nie był w stanie popisać się przed nim elokwencją; ba, nie był w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. Koniec, pomyślał. Koniec.
- Nadszedł Wędrowiec - szarowłosa dziewczyna z paskudną szramą na policzku kilka razy odetchnęła głośno - nadszedł Wędrowiec z obozu wroga. Zamiana się staje: ktoś od nas odchodzi, Wędrowiec przychodzi. Witamy, witamy!
- Popatrzcie, co też kot przyniósł - zarechotał Morholt, po czym golnął sobie Mewę. Mięśnie ja szczękach chudzielca zadygotały mocno. Teraz, albo nigdy - pomyślał.
- Apage satanas! - zaryczał ile sił w płucach - Wy w rzyć jebani katamici! Jobsa, hopsa, hau, hau, hau!!!
Pod dębem stanął Vilgefortz.
- Jestem pod wrażeniem - powiedział spokojnie i dźwięcznie - Naprawdę jestem pod wrażeniem, Aegleddyw. Jesteś naiwny, ograniczony i beznadziejnie nieoczytany, ale słownictwem rzeczywiście możesz imponowac.
- Twoi kompani - dopowiedziała równie spokojnie pachnąca miętą i tatarakiem Yennefer - własnie zrejterowali do najbliższego skryptorium, by godniej móc oddać się w nasze ręce. Bo władza należy do nas. Przyznaj nam rację, a darujemy cię zdrowiem.
- Nieeeee! - rozdarł się chudzielec, miotając głową, usiłując umknąć przed dłoniami Marti Sodergren - Nie chcęęęę! Wolę umrzeć, niż tu zostać, sąsiad szefa kuzyna mojego kolegi mówił, że to jest opium dla głupich! Nie chcę! A poza tym jak mnie nazwaliście?
Po drugiej stronie zmaterializował się jasny owal teleportu. Wyszedł z niego czarnowłosy mężczyzna o miedzianoskórej twarzy pokrytej bliznami.
- Znać imiona to mój zawód. Moja sztuka. To, na co mag poświęca swoje życie, to poznawanie imion rzeczy.
- A jak poznałeś moje?
Czornowłosy popatrzył na pytającego. Jego oczy były zielone jak szkło butelki i bardzo dziwne.
- Nie mogę ci tego powedzieć; jesteś profanem i w dodatku heretykiem. Ale ty mi powiedz: co teraz zrobisz?
Aegleddyw nie miał najmniejszej ochoty odpowiadać. Zwinnie wyszarpnął sie trzymającym go Marti i Łapaczowi, puścił się biegiem, dopadł siwka Błękitnego Rycerza i niewiarygodnym cudem znalazł się na kulbace z wysokim łekiem. Udałoby mu się może, gsyby siwek imieniem Bri był koniem mechanicznym. Niestety nie był, co diametralnie uniemożliwiało wszetecznikowi jakąkolwiek na nim ucieczkę. Spadł na łeb, na szyję, po czym pognał przez wydmy w stronę skalistej plaży. Nie chciał myśleć co dalej. To nie miało znaczenia.
Wieklą przestrzeń między wydmami zajmowała szeroka, piaszczysta łacha, a w jej środku widniało wyraźne zagłębienie. Zrozumiał zagle, że tak regularny kształt nie mógł powstać samorzutnie. Ale było już za późno. Heretyk z rozmachem zjechał z dół i znalazł się w leju po bombie...
Ocknął się po bez mała godzinie. I zaczął kojarzyć fakty.
- Ja wciąż żyję... - wyjęczał.
- Chyba nie sądziłeś, uśmiechnął sie z wyższością Vesemir - że pozwolę ci umrzeć. Znajdowali się w Kaer Morhen. Za szerokim, dębowym stołem Geralt, Szarlej i Zoltan Chivay rżnęli w gwinta lekceważąc otoczenie. Triss chichocząc przytulała się do Eskela, Milva siedziała ponura jak chmura gradowa. Natomiast pieprzony Radetzky rozgadał się.
- Już nigdy - powiedział z emfazą - nie powrócisz do swych pagórków leśnych, do swych pól zielonycj, o ile takowe istnieją w ogóle w twoim świecie. Już nigdy, nevermore. Chyba, że przyznasz się do błędu i wyznasz ze skruchą twoje grzechy. Wybór rzecz jasna należy do ciebie. Zakładam, że twoja szaleńcza kawalkada pomogła ci podjąć decyzję. Jak brzmi twoja odpowiedź?
- Ucieknę wam - zapiszczał niepewnie Aegleddyw - Opuściłem planety Solaris i Perelandra, wyrwałem się z Tintagel i Caerleon, umknąłem przed straszliwymi niewiastami z oczyma błękitnymi w błękicie i przed jakimś wielkim jaszczurem ze skrzydłami. Ucieknę i wam. Znajdę sposób na wasze czary.
Na dowód błyskawicznie wyszarpnął zza pasa ksenogloz z podświetlanym ekranikiem.
- Na pomoooc! - wrzasnął przełamując dławiącą jego gardło zgrozę - Policja! Na pomoc! Niech ktoś pomoże!
Ksenogloz milczał jak zaklęty. Reinmar, Cahir i Jason Rivet zanieśli się rżącym falsetem. Korin przyglądał się uśmiechając bezczelnie przez zaciśnięte usta.
Drzwi otwarły się gwałtownie i do komnaty wpadło coś bez czapki.
- Szczawiór melduje, że wszystko gotowe! - wrzasnęło cienkim głosem - Pyta, czy podawać?
- Podawać - zagrzmiał Rusty - Natychmiast podawać!
- Na wszystkie demony Hadesu - jęknął jeniec przewracając narządami wzroku - Co... - popatrzył i urwał. I zrozumiał. Na stole wylądowało naręcze manuskryptów opatrzonych sygnaturkami "superNOWA", "Amber", "Mag" ,"Fantom Press" i kilkoma innymi, na które nie odważył się już spojrzeć.
- Wiele siębędziesz musiał nauczyć - powiedziala Sheala de Tancarville okręcając szyję boa ze srebrnych lisów - wielu rzeczy będziesz się także musiał oduczyć. Teraz, w swym zacietrzewieniu odmawiasz zauważania dobra, negujesz dobro i dobre intencje. Weźmiemy zię za karczek, krytyku, byś kiedyś zasiadł tu za tym stołem wśród nas. Nie, ani słowa! Czytaj!
- A jak nie posłuchasz... - odezwało się zaczepnym tonem coś w kącie.
- Spieprzaj, Conan.
Zza muru, od strony ulicy Klasztornej dolatywały krzyki, turkot wozów, głuczy łomot pustych beczek i śpiewny brzęk cynowych i miedzianych naczyń. Aegleddyw westchnął niezauważalnie. Coś się kończy, coś się zaczyna. Wejdę na tę ścieżkę. Choć jest stroma, śliska, a słabość i niezrozumienie bronią wchodu. Wejdę... i niech to będzie początek pięknej przyjaźni. Albo i nie?
Zaraz, co to jest? Muzyka klejąca zasłonę rwie się, pęka, rpzpada na elastyczne strzępy. Pęknięcie powiększa się, z tamtej strony widać dachy, asfalt, szyby, samochody... Wędrowcze, stój! I tak nie uciekniesz!
Mieczysław Wiator, historyk i krytyk literatury obudził sięskulony przy swoim biurku, z głową opartą o komputer, na krótym pisał zleconą recenzję jakiejś powieści fantasy. Powieści, której z braku czasu i chęci nie przeczytał.
Odruchowo spojrzał na zegarek, zdmuchnął z klawiatury okruchy lembasa i poprawił pod szyją srebrną klamrę zielonej, elfiej peleryny... Chwileczkę, gdzie się podział jego ulubiony polar? I co to za czarny cień za jego plecami?!
Czarny cień zniżył się, jak chmura oderwana od stropu nieba. Nie, nie była to chmura, ale dziwna, skrzydlata poczwara. Dosiadał jej jeździec w czarnym płaszczu, olbrzymi i groźny, w stalowej koronie, lecz między obręczą a zapięciem płaszcza ziała pustka, pośród której świeciły tylko morderczym blaskem oczy...